Archiwum dla Marzec, 2010

Urodziłam się na Polesiu we wsi Imienin (około 20 km od Drohiczyna Poleskiego). Ojciec mój po I. Wojnie Światowej i Rewolucji przyjechał tu do swego rodzinnego domu, gdzie żyła jeszcze jego matka (moja babcia) i jego siostra Mania. Dziadek już nie żył. Ojciec – Teodozjusz Drozd – przywiózł ze sobą młodą żonę, Klaudię, moją mamę. Poznał się z nią i zakochał w centralnej Rosji, gdzie rzuciła go wichura wojenna. Jako młody chłopiec, po ukończeniu szkoły został wzięty na służbę do armii carskiej, gdzie dorobił się stopni oficerskich. Gdy zaczęła się rewolucja ojciec znalazł się w szeregach armii „białej” gen. Denikina jako podporucznik. Gdzieś tam (w Kursku – mój przyp.) poznał moją mamę i – jak to w czasie takiej zawieruchy bywa – szybko się pobrali.

Teodozjusz Drozd ok. 1960 we Wrocławiu

Teodozjusz Drozd ok. 1980 w Gdańsku

Klaudia Drozd (z d. Sawienkowa)

Niewiele wiem o tamtych czasach. Jako dziecko nie interesowałam się tym wiele, a później już na wszystko było za późno. Wiem, że moja mama urodziła się w Kursku (Rosja centralna) w zamożnej rodzinie mieszczańskiej Sawienkowych. Miała jeszcze starszego brata Piotra. Po śmierci rodziców (gdzieś zaraz z początkiem I Wojny Światowej) rodzeństwo musiało sobie radzić samo. Mama, żeby móc ukończyć gimnazjum, zaczęła pracować jako nauczycielka w domach bogatych „pomieszczikow” (ros. właścicieli dużych posiadłości ziemskich red. WŻ) i w ten sposób ukończyła gimnazjum. Potem, kiedy pokochała obcego przystojnego (białego) oficera, musiała podjąć trudną decyzję – zostawić rodzinne miasto, brata i jechać w nieznane, do innego państwa. A tam czekała rewolucja, rozprawiano się z „białymi”, mama wielokrotnie przechowywała ojca, ratując mu życie od czerwonoarmistów. I teraz ta mądra, delikatna, wykształcona dziewczyna znalazła się na wsi, na naszym Polesiu. Były to początki nowego Państwa Polskiego, bieda i kryzys, brak pracy. O tym, żeby mama mogła pracować, nie było nawet mowy, ale i ojciec miał duże problemy ze znalezieniem pracy.
Po moim urodzeniu rodzice przenieśli się do Pińska, gdzie ojciec pracował jakiś czas jako administrator w kurii biskupiej. Tam w Pińsku urodziła się Lusia (1928) i Gienek (1930). Z tamtych czasów zostały mi w pamięci tylko dwie migawki: Pamiętam dokładnie ganek (fronton naszego domu) i kuchnię, w której krzątała się mama, a ja bawiłam się dużymi polanami drzewa traktując je jak lalki. Widocznie o zabawkach nie było mowy.
Później wróciliśmy na powrót do Imienina (do 1925 Torokań), gdzie ojciec został urzędnikiem Gminy, przy czym dojeżdżał do pracy do różnych gmin w sąsiedztwie, przyjeżdżając do domu na niedziele i święta. Mama z naszą gromadką (doszedł jeszcze Olek – 1934) żyła w Imieninie próbując jakoś dostosować się do warunków. Miała paru przyjaciół – nauczycielki, żony urzędników, no i ciocia Wiera Guryn z bliskiej rodziny ojca. Ciocię Wierę i jej brata Olka znałam i bardzo lubiłam jeszcze tutaj na Zachodzie Polski.  Ciocia zmarła jakieś 20 lat temu, a z jej synem Jurkiem i jego rodziną przyjaźnimy się do dziś.
Mama mimo nawału pracy, kłopotów i biedy, która aż piszczała po kątach, robiła różne rzeczy dosłownie z niczego, żeby nam umilić życie. Nie było zabawek, więc własnoręcznie szyła mi śliczne szmaciane lalki i uczyła mnie jak je ubierać. Np. koszulki, majteczki i inne musiały być uszyte wedle wszelkich prawideł krawieckich, łącznie z dzierganiem dziurek i obrzucaniem szwów. W ten sposób nauczyła mnie dokładności, co mi się bardzo przydało później w życiu.
Innym problemem była szkoła – zwykła mała wiejska szkółka, ale wielu naszym dzieciom by się taka szkoła przydała dziś. Np. w nowej wolnej Polsce bardzo uroczyście co roku obchodzono dzień 11 listopada, kiedy to regularnie urządzano – jakbyśmy to dziś nazwali – „akademie” połączone z występami artystycznymi dzieci. Druga uroczysta zabawa to było urządzanie „jasełek” w okresie Bożego Narodzenia. Były to przedstawienia z okresu narodzenia Jezusa. Musiała być Maria, Józef, Herod, trzej królowie, diabeł, aniołowie… Wszystko bardzo naiwne, ale ile radości i przedsiębiorczości dla dzieci, nauczycieli, no i rodziców. Szkoda, że tego teraz nie ma. Moja mama wtedy przechodziła samą siebie. Ile pracy wymagał np. strój anioła ze skrzydłami! A kiedyś miałam być różą, więc mama zrobiła mi piękny strój z papieru. Do dzisiaj mam go jak żywy przed oczyma!
A na co dzień naszą ulubioną zabawą (tzn. naszej rodzinnej ferajny i dzieci okolicznych wieśniaków) były zabawy w przebierańce i wystawianie „prawdziwych” sztuk teatralnych w warunkach domowych ze sceną, kurtyną, suflerem no i całą zawartością mamy szafy. Coś fantastycznego! Nie wiem, dlaczego nie zostałam aktorką, tak lubiłam te zabawy. To wynagradzało nam wszystkie niedostatki i zmartwienia. Jeszcze co pamiętam tragicznego z tego okresu, to ciężka choroba naszego brata – Olka. Olek we wczesnym dzieciństwie miał konwulsje dziecięce, które potem minęły, ale on ma serce z prawej strony i teraz często choruje na serce. Ale kto wtedy miał to leczyć.