Malaria tropikalna

Posted: 11 grudnia 2013 in Armia Andersa, Monte Cassino, Sybiracy, Wspomnienia

Śmiertelność wśród ozdrowieńców była duża. Codziennie zabierano kilku żołnierzy do szpitala, z którego już najczęściej nie wracali. Potwierdza to duży cmentarz wojskowy w dzielnicy Dulab w Teheranie, obsługiwany przez pluton polskich saperów. Obok cmentarza wojskowego ulokowano też polski cmentarz cywilny (Fot.), fotografie zrobione w końcu 1942 roku. Według Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie na cmentarzu w Teheranie w dzielnicy Dulab, znajdują się groby 1937 osób w tym 409 żołnierzy i 1528 osób cywilnych.

I ja znalazłbym chyba na tym cmentarzu swoje miejsce, gdyby nie nowe nieszczęście w nieszczęściu. Zachorowałem na malarię tropikalną. Pewnej nocy, w końcu listopada, zaczęło mną najpierw trząść z zimna, potem podrzucać tak, że rano miałem posiniaczone całe boki i plecy (leżałem wszak na cementowej podłodze). Po godzinie czy też dwóch gorączka skoczyła do 40ºC. Rano lekarz nie miał wątpliwości – malaria. Zostałem skierowany do szpitala – 1. Wojskowy Szpital Angielski z obsługą głównie hinduską. W szpitalu było jak w raju. Łóżko z czystą białą pościelą. Obsługa bardzo miła. Siostry angielskie. Po dwóch tygodniach leżenia i brania różnych pigułek – badanie krwi. Krew dalej zawierała bakterie malarii. Czeka więc mnie druga kuracja także dwutygodniowa. Po tej kuracji badania nie wykazały już bakterii, więc zostałem wypisany. Następnej nocy po wypisaniu (już w obozie ozdrowieńców), dostałem znów ataku malarii. W czasie ataku połykam dużą ilość pigułek chininy i idę rano do lekarza. Badanie krwi nie wykazuje bakterii. Zamiast powtórnego skierowania do szpitala dostaję wypis z kompanii ozdrowieńców. Za parę dni mam transportem wojskowym jechać do Iraku – tam gdzie stacjonuje nasze wojsko. Na drogę dostaję od lekarza masę lekarstw, w tym głównie chininę i radę: „Synku, mogę cię skierować znów do szpitala, ale jedź lepiej do Iraku, tam wszyscy chorują na malarię, będziesz między swoimi. Tu poślą cię na komisję, dostaniesz kategorię D i odeślą do Afryki”. Jestem szczęśliwy, nie tylko żyję, ale wyjeżdżam z tego przeklętego dla mnie Teheranu. Jest już luty 1943 roku, a ja tu od września wojuję z biegunką, czerwonką, malarią tropikalną i innymi chorobami.

Wspomniałem o nieszczęściu w nieszczęściu, powinienem raczej napisać – szczęście w nieszczęściu. W czasie, gdy leżałem chory na malarię – nie wiem czy to na skutek lekarstw przeciwmalarycznych, czy też samej malarii, uregulował mi się żołądek i po czterech miesiącach biegunki, nie musiałem gonić 3-5 razy dziennie do latryny. Boże – jaki ja byłem wtedy szczęśliwy! Więc ta malaria z tego punktu widzenia była dla mnie szczęściem w biegunkowym nieszczęściu [fotografie zrobione w szpitalu w Teheranie].

Zachorowanie na malarię było dla mnie jeszcze jednym szczęściem w nieszczęściu. W pierwszych dniach grudnia pojawiła się w obozie komisja wojskowa, która po sprawdzeniu stanu zdrowia rekonwalescenta podejmowała decyzję: albo stan zdrowia jest na tyle dobry, że można go odesłać do Iraku do wojska, albo jest z nim tak źle, że należy go zwolnić do cywila i odesłać do Afryki – do Kenii lub Ugandy, do obozu dla cywili. Mnie groziło to drugie, ale akurat wtedy, gdy miałem stanąć na komisję, poszedłem do szpitala na malarię. No i pozostałem w wojsku.
Naprzeciw naszego obozu ozdrowieńców zlokalizowano obóz dla polskich cywili. W 90% były to kobiety – stare i młode oraz dzieci. Najczęściej rodziny żołnierzy. Obóz ten odwiedziłem dwa najwyżej trzy razy. Wstydziłem się tam chodzić, wyglądałem bowiem jak sto nieszczęść, skóra i kości, a do tego miałem zapalenie oczu i nosiłem bardzo ciemne okulary. W czasie jednej z wizyt odnalazłem tam moją matkę chrzestną Marię Komorowską i jej córkę Eulalię. Obie były wywiezione ze Szczuczyna, gdzie mąż pani Marii był komendantem policji. Nic wówczas nie wiedziały o losie swego męża i ojca. Ja odnalazłem go w 1948 roku w Polsce. Z obozu tego obie pojechały do Palestyny, gdzie Eulalia uczyła się, jako małoletnia, w gimnazjum polskim w Nazarecie. Odnalazłem je też w 1979 roku w Anglii, ale rozmawiałem z nimi tylko telefonicznie. Mieszkały gdzieś w środkowej Anglii, podczas gdy ja byłem w Londynie. Chrzestna moja miała jeszcze syna Eugeniusza. Spotkałem go w czasie walk we Włoszech. Służył w 1. Pułku Artylerii Lekkiej 3 DSK. Parę razy odwiedziłem go w czasie walk frontowych. Po wojnie razem uczęszczaliśmy do liceum 3 DSK w Amandoli. Po wojnie wyemigrował do Kanady. Nie znam jego dalszych losów.

W pierwszych dniach marca zorganizowano transport ozdrowieńców do Iraku. Wszyscy zostaliśmy uzbrojeni i uprzedzono nas, że w czasie jazdy przez góry, gdzie zamieszkują Kurdowie, zostanie zarządzony stan ostrego pogotowia. W tym rejonie bowiem bardzo częste są napady Kurdów na transporty wojskowe. Chodzi im głównie o zdobycie broni. Mieliśmy szczęście, do spotkania z Kurdami nie doszło.

Dodaj komentarz